Uwielbiam zapach szutru o poranku – 9 Lausitz Rallye
2008-11-19 21:55:03
Na wstępie chciałem podziękować Łukaszowi Ryznarowi za pomoc wszelką jakiej nam udzielił przed Lausitz i w trakcie całego rajdu. Skrzynkę oranżady masz u nas zaklepaną :).
Wróciliśmy z Dolnośląskiego i nagle się obudziłem, że chyba nie za bardzo mamy
gdzie spać na Lausitz. Napisałem maila do Przemka Kastyaka, Przemek do mnie zadzwonił, potem ja zadzwoniłem do Łukasza i spanie było... aż nie mogłem uwierzyć, że tak szybko
łatwo i bezstresowo :).
W środę zrobiłem podobną kombinację z zawiasem jak Łukasz, czyli przód do góry
na gwincie, tył dostał seryjną sprężynę, wszystkie amorki 4 kliknięcia w stronę
miękkiego i zawias gotowy. W czwartek jeszcze zrobiłem osłonę pod zbiornik
paliwa, zapakowaliśmy busa, swifta wrzuciliśmy na lawetę, w międzyczasie
jeszcze odebrałem szutrowe nalewki Fedimy. Adrian z busem i swiftem na lawecie
pojechał do siebie, ja jeszcze trochę popracowałem, potem do domu spakować się,
szybko do Wrocławia do sklepu podrzucić koszule, potem kanistry na paliwo, które
zapomniałem dać Adrianowi i nagle zrobiło się po 21szej... a przecież o tej
porze to chcieliśmy już być w Weisswasser. Dzwonię do Łukasza, że będziemy
później, a Łukasz mi mówi, że on jest gdzieś tam na holu i zmierza do domu...
No to stwierdziłem, że jak nie pogonię autka, to usnę na autostradzie w związku z
czym za 2,5 h byliśmy na miejscu. Chwilę poczekaliśmy, przyjechał Łukasz ze
swoim tatą i ładujemy się do domku. Załapaliśmy się na jedno wolne łóżko i mimo
tego, że zimno było tak, że spaliśmy w opakowaniach, a do tego w międzyczasie
przez domek przewinęły się chyba wszystkie polskie załogi (no może z wyjątkiem
Kuzaja ;) spaliśmy jak zabici... jakieś 3,5h. Rano pobudka, szybko do łazienek i
eja na odbiór dokumentów do zapoznania. W międzyczasie telefon do Adriana:
weźcie śpiwory i farelkę!
No i samo zapoznanie:
początek pierwszego oesu trochę przerażający - raczej dzida i hopy takie, że
już widzę swifta złamanego na pół. Potem już o wiele przyjemniej. Po pierwszym
przejeździe krótka pogawędka z Przemkiem i Jagą i lecimy na kolejne oesy.
Podobnie jak Łukaszowi nie spodobał nam się os2, który trochę podobny jest do
np. dawnego Warszawskiego vel Mazowieckiego, ani Rundkurs, szczególnie, że
pomerdaliśmy się strasznie podczas zapoznania z nim. Tutaj wyszły
przyzwyczajenia z naszych rajdów, gdzie zawsze na początku i na końcu oesu mamy
autko z sędziami, podbijanie karty itp. Na Lausitz sędziowie są różnie - czasem
jedna ekipa na starcie, druga w połowie oesu, czasem jedna w połowie, czasem
nikogo! No i jak dojechaliśmy dojadówką na ten oes i zobaczyliśmy ludzi w
kamizelkach to my do nich i dajemy kartę, a potem lecimy dalej... ale coś nam
ten oes nijak nie pasuje z książka. To wracamy. Chwila rozmowy z sędziami i
wreszcie łapiemy o co chodzi! Mamy skręcić przed nimi, przejechać ponad pół
oesu dojechać w to samo miejsce i jechać drugi raz na pętlę i dopiero do sędziów,
podbić kartę i dalej końcową częścią oesu do mety. Niby proste, a takie
skomplikowane :)
Całkiem szybko idzie nam opis, po drodze kupujemy na śniadanko smakowite
Brotchen mit Sonnenblumen i jakieś dziwne ciacha i docieramy wreszcie na ostatni
oes. Zmuszam naszego biednego ZetoRa do latania na wszystkich hopach i
przedzierania się na megatwardym zawiasie przez megawyryp. O dziwo nic nie
odpada pomimo kilku lądowań na zderzaku, więc lecimy na OA. Tutaj spotykamy
zgraję znajomych i nieznajomych załóg z Polski oraz Nikosa, który tak jak
wszyscy opisywali okazuje się przech..em, który jest wszędzie, wie wszystko i
zawsze pomoże i do tego z uśmiechem na ustach!
Z OA lecimy na serwis, oklejamy autko. Numer na drzwi składa się z 3 cyfr.
Zwracam uwagę Kaktusowi, żeby nakleił 154, a nie na przykład 145. Kaktus nakleja
154 a ja... 145 :D Szybka zmiana numerków i lecimy na BK. Trochę dziwnie
prowadzi się autko na szutrówkach , ale z zadowoleniem stwierdzam, że Fedimy
prawie wcale się nie podwijają mimo, że jakoś specjalnie mocno ich nie
pompowaliśmy. BK trwa trochę dłużej niż w przypadku Łukasza i do tego
przeprowadzają je sędziowie z Polski. Tu muszę przytoczyć ciekawy dialog:
Aga: Czy karta identyfikacyjna nie jest tu wymagana?
polski sędzia na BK: Oni tu nic nie mają i nic nie potrzebują! Oni nawet nie
wiedzą po co tutaj są!
Ja myślę, że oni doskonale wiedzą po co tam są! Bo wszyscy ludzie ze strony
organizatora byli zawsze bardzo mili, uprzejmi i nie stwarzali sztucznych
problemów! Zupełnie inaczej niż u nas.
Wracamy z BK, chłopaki na serwisie oczywiście wielkie oczy co my tak szybko
jesteśmy z powrotem. Jedziemy do domków, w których spaliśmy, godzinka snu,
farelka grzeje aż miło, pobudka i z powrotem na serwis. Kaktus z Januszem
założyli elektrownię, zadrutowali główny bezpiecznik, który spalił się w bliżej
niewyjaśnionych okolicznościach, PKC wyjazdowy z serwisu i jedziemy na start, i
zaraz potem pierwszy oes. Stoimy na starcie, a ja myślę sobie: jeju! startujemy
za granicą, w taaakim rajdzie! Normalnie nagle dotarła do mnie powaga sytuacji
:). Oczywiście wraz z odliczeniem przez sędziego czasu startu wszystkie te myśli
gdzieś tam znikły. Pomni ostrzeżeń Łukasza mocno odejmujemy na hopach na
początku oesu, a potem staram się zacząć cisnąć. Jak już zaczyna być całkiem ok,
to świstak zaczyna się buntować, mimo że nie widzę, to wiem że dymi z wydechu.
Jednak znów olej poszedł do dolotu... Taka sytuacja powtarza się jeszcze dwa
razy, ale dojeżdżamy do mety. Na samym oesie, na dość wolnej partii, gdzie mamy
blisko siebie dwie lewe dziewięćdziesiątki składam się do drugiej całkiem ładnym
bokiem i dostajemy po oczach taki strzał z flesza, że przed następnym zakrętem
prawie się zatrzymuję, bo prawie nic nie widzę. Niestety do Mariusza Stywryszko,
który jedzie za nami tracimy jakieś pół minuty. Ale to jest nie ważne. Te ponad
20 km przejechanych w nocy na elektrowni po szutrze dało mi tyle radości, co...
nie wiem co daje więcej radości, chyba więcej kilometrów w nocy po szutrze :).
Zjazd na serwis, olewamy trochę ten olej z wydechu, uzupełniamy tylko stan.
Chłopaki znajdują malutką dziurkę w rurze wlewowej od baku. Jakieś 2 mm
średnicy, które wytarła szutrówka. Zaklejamy makgajwerem, auto do parku
zamkniętego i spaaać!
Zaplanowałem już sobie, żeby się wyspać, zjeść porządne śniadanie i
zaatakować od rana. Rano na serwis, dojazdówka na pierwszy oes i długie
czekanie. Potem PKC przyszedł do nas, a potem niestety pojechaliśmy alternatywną
dojazdówką na kolejny oes. Po drodze zgarniamy zagubionych szwedów w Volvo.
Przed startem znów sporo czasu, więc tracimy go na rozmowach z Jagą, Przemkiem,
Łukaszem i Juckiem. Pomału kolejka przed startem się zmniejsza. Wreszcie my.
Ruszamy! Ogień... i po 5 metrach auto nie jedzie i zadymia, że ojojoj... oes
jedziemy czasem dymiąc, czasem nie, jakoś dotaczamy się do mety. Co trudniejsze miejsca odpuszczam, bo auto powyżej 6500 obrotów zaczyna ssać olej i przestaje jechać, a poniżej 6500 może trochę zabraknąć mocy... ehhh... żeby do serwisu i coś na pewno wymyślimy. Na serwisie
uzupełniliśmy olej i z braku dobrych pomysłów pojechaliśmy na drugą pętlę. Znowu
pogaduchy, tym razem również z załogą Volvo przed nami i trabim za nami.
Chłopaki z trampka śmieją się, że nam auto ciągnie olej powyżej 6500 tys,
obrotów, a ich kręci się do 5500 :). A z naszego dolotu olej się leje. Nie
pomyślałem, że im bardzie zaolejony filtr tym bardziej auto będzie ciągnąć przez
odmę... a na serwisie leżą 2 nowe filtry...
Stajemy na starcie, znów ma być ogień, po prawym szybkim po starcie lewy 3-
przez szczyt, za szczytem polski P206, lecimy dalej... auto przestaje jechać.
Nie dymi, ale nie jedzie. W końcu stajemy, udaje się odpalić, ale wiem, że zaraz
będzie trabi. Rzeczywiście chłopaki przelatują obok, no to my za nimi.
Dochodzimy do L4 długi z podbiciem na wyjściu. Podbicie okazuje się dość mocne,
dla chłopaków w trampku jednak nie istnieje, wywala ich ponad metr do góry, ale
oni jakby tego nie zauważyli, idą dalej bombą :). Staram się trzymać się ich, ale
po jakimś 1,5 km swift znów gaśnie. Po chwili znów udaje się odpalić. Czekamy na
Przemka i Jucka. Przejeżdżają to my za nimi. Znów się trzymam... swift nawet
zaczyna jechać, myślę sobie, że ich dojdziemy, a wtedy znów buuu... i stoimy.
Zjeżdżamy na bok. Pokazujemy Okejkę, po chwili robi się duża przerwa, no to
postanawiamy dotoczyć się przynajmniej do mety. Po drodze dużo zepsutych
rajdówek , z tego chyba połowa aut z Polski. 3 km przed meta kapitulujemy. Potem
udało się nam jeszcze zjechać z oesu i podjechać trochę dojazdówką. W
międzyczasie chłopaki zwinęli się z serwisu i wyjechali nam na przeciw. Swift na
lawete (znów odpalił), do domków po rzeczy i heja do Polski.
Po rajdzie rozebrałem silnik. Pierścienie ok, tuleje ok. Ściągnąłem głowicę,
wymyłem ją, i tłoki z nagaru, dolot z oleju, założyłem nowy zaworek pcv, nowa
uszczelka pod głowicę dostała większe otwory odpływowe oleju, autko zostało wymyte
z tony szutru, zawias w dół itp. W piątek chciałem jeszcze pojeździć chwilę po
okolicy, żeby sprawdzić czy wszystko jest ok. Przejechałem 3 km i auto stanęło.
Przekręcam kluczyk i słyszę umierającą pompę paliwa. To dlatego nie dojechaliśmy
Lausitz! Hmmm... rano chcemy jechać do Tychów na trening a tu nie ma czym. Kilka
telefonów i jadę po zbiornik do Nysy. O 21 mam już zbiornik. Ściągamy bak ze
swifta, patrzę w rurę wlewową, a tam 1 cm szlamu! Wszystko jasne. Na jakiś 40 km
oesowych, szutrówka władowała do baku 5 kg szutru przez otworek o średnicy 2mm.
Zbiornik wymieniliśmy, na torze fiata w Tychach pojeździliśmy, a przy okazji
dowiedziałem się, że trzeba taką jedną blachę ściągnąć spod pokrywy zaworów i
już nie będzie kopcił... tak na wszelki wypadek na odmie jest już catch oil
tank... a pojutrze jedziemy na cieszynkę! Cieszę się jak dziecko, że pojadę w
tym rajdzie!