19 Rajd Rzeszowski – awaria kierowcy?
2010-08-09 21:11:35
Dawno nie pisałem jak to mi się jeździ w pucharze. Jakoś po Świdnickim brakło
czasu, a po Łużyckich Horach nie było o czym pisać, a że dzisiaj udało się dość
szybko wrócić z Rzeszowa (zanim Toras przyjechał do klubu Live na ulicy Rejtana, my
już spaliśmy i dlatego ja wstałem o 8 rano, a Toras wtedy dopiero 2 godziny spał ;)
to coś postaram się napisać.
Tym razem auto mieliśmy przygotowane z miesiąc przed rajdem. W zimie jak co roku
rozebrałem swifta do cna i poskładałem od nowa, potem był Świdnicki, na którym
nie działał lewy tylny amor, ale poza tym wszystko było jak trzeba i Łużyckie
Hory, gdzie dowiedziałem się, że zwrotnice mogą się popsuć ze zmęczenia co
skutkuje obcięciem sworznia, a to z kolei skutkuje problemami z psychiką - Nie
lubię jak mi mcperson z auta wyjeżdża, bo wtedy szpera chce mi połamać ręce przy
pomocy kierownicy i jakieś płoty się rzucają na niewinnego przecie człowieka.
Ale tak naprawdę chodzi o świadomość, że jakby ten sworzeń poszedł 500 metrów
wcześniej to nie byłoby co najmniej swifta, ale i załoga miałaby ogromną szansę
na przyspieszone przenosiny na niebiańskie oesy - a to jakieś ciężkie do
zniesienia dla mnie jest. Zwrotnice wymieniłem, skrzynię na wszelki wypadek
rozebrałem i poskładałem od nowa. Reszta maszyny przeglądnięta. Zostały jakieś
drobnostki do zrobienia przed rajdem. W międzyczasie szalona pierwsza połowa
lipca w firmie i na urlop. Przejechałem Transfogarasan w Rumunii w tą i we wtą i
powiem wam, że to jest coś. 129 km zakręt w zakręt. Wjeżdża się na 2050 metrów.
No i jak ktoś lubi pieszo po górach to idealna baza wypadowa - namiot na noc
można rozbić przy drodze, albo i gdzieś na szlaku.... inna rzecz, że 160 konnym
benzynowym autem z włączoną klimą (MG ZR 160) zużywałem w okolicach 7 litrów na
100 km, czyli wiozłem dupę jak zwykły turysta... co potem wyszło w postaci braku
odwagi i drżącej nogi na oesach...
Wracając do Rzeszowa - nie jechaliśmy tych oesów nigdy wcześniej - coś tam
pooglądaliśmy kiedyś, jak to jeszcze KKR istniał i byliśmy 3 czy 4 razy
popatrzeć sobie. Ale napatrzeliśmy i nasłuchaliśmy się na tyle dużo, że się
chyba przestraszyłem. Na opisie świadomie wiele zakrętów dyktowałem o stopień
niżej. A potem jeszcze niektóre spowalniałem. Suma summarum jak już zaczęliśmy
jechać wyszło, że nie ma w tym opisie ani rytmu ani wizji toru. Po prostu jakiś
chaos się z tego zrobił.
Jeśli chodzi o sprawy typu OA i BK - wszystko miło, szybko i przyjemnie...
Zresztą co tu dużo gadać, studiowałem na polibudzie w Rzeszowie, co wspominam
wielce mile i jakoś tak chyba bym nie przyjął do wiadomości, że coś jest nie
tak podczas rajdu który ma bazę na PRz, nie mówiąc już o tym, że stanowisko na
serwisie mieliśmy 20 metrów od elki - czyli budynku L, który mieści Wydział
Budowy Maszyn i Lotnictwa, gdzie to nauki byłem pobierałem. Po prostu masa
świetnych wspomnień sprzed lat nastu.
Ok... jedziemy dalej. Start ze strefy (szkoda trochę, że nikt nas nie pokazał na
rynku, bo start RSMP tamże bardzo ładny był) i na oesy. Na początek Dynów.
Początek oesu to przypominanie jak to jest siedzieć w rajdówce i wciskać gaz w
podłogę. Po czerech miesiącach odwyku jakoś tak dziwnie ten narkotyk działa :).
Szczególnie na oporach i mocno zasyfionych miejscach szpera kazała szybko
odkręcać kierownicę. Po drodze watersplash i tu takie dziwne myśli mi przychodzą
do głowy. Ja jechałem jakoś tak 15ty raz w rajdzie zaliczanym do pucharu i już na
pierwszym przejeździe na zapoznaniu Aga miała w notatkach zaznaczone, że do wody
mocno się shamowujemy, przez wodę ogniem, żeby mocno chlapło dla fotopstryków
(pozdrowienia dla Mcgivera ;), a potem 3 zakręty spokojnie, bo żadnego zysku w
czasie, a wiadomo, że będzie piekielnie ślisko i można zostać. A dzisiaj oglądam
filmy na youtubie i widzę prawie 6 minut blamażu w wykonaniu dużo bardziej
doświadczonych załóg. Ogólnie trasa bardzo miła, ale że opis był jaki był to bez
większych przygód dojeżdżamy do mety. Tylko wskaźnik temperatury oleju drze się
od 7mego kilometra.
Oes 2 - Konieczkowa - ktoś się rozbił. Na PKC nic nie wiedzą, na starcie wiedzą,
ale nie wiedzą kto - potem dowiadujemy się, że najpierw Butruk/Wilk, potem
Kamiński/Sokół. Swoją drogą nie zdziwił mnie dzwon Kamińskiego, bo jakoś to
dziwne, że chłop starym Clio wbija się na podium generalki w swoim drugim
starcie (tegoroczny mazowiecki czy warszawski) i na wszelakich filmach widać, że
idzie bombą aż miło, ale sam w oficjalnym komunikacie pisze, że od początku
jechał na limicie i dlatego miał prawie identyczne czasy na oesach, znaczy się
nie poprawiał - jak dla mnie jak ktoś idzie na limicie to się poprawi w drugim
czy trzecim przejeździe... chyba, że zna trasę na pamięć. Życzyłem chłopu
powodzenia, ale okoliczności przyrody miały inne plany.
W każdym razie, z związku z powyższym, my jedziemy alternatywną drogą na oes 3. Po
drodze robię chłodzenie silnika i jadę 4 km na luzie z górki i pod górkę, i z
górki i pod, itp - rady Jurka Bajno w sprawie geometrii działają (zresztą nie
pierwszy raz)!!!
No to jedziemy Lubienię. Ależ to jest oes, szybko i szeroko od startu, pierwszy
zakręt na zapoznaniu był zasyfiony (chwilę wcześniej w drugą stronę szło RSMP) i
tak mam opisany, a tu czyściutki tor, więc hamowałem niepotrzebnie, potem szybka
partia mocno pod górę, brakuje prędkości niepotrzebnie straconej przed chwilą.
Na końcu mocne hamowanie i lewy ciasny na wąską partię za drzewa. Jedziemy sobie
według tego zwalonego spisu zakrętów. Zero wrażeń, po bułki się szybciej jeździ,
gdzieś tam wyjście na główną, potem opory przez mostki i znów szeroko i szybko z
końcem na patelniach w Lubenii, gdzie na prawej hamowanie wychodzi trochę
bardziej nawet niż w punkt, ale drogi starcza i można się wieźć dalej. Dalej
szczyty dno, ale coś mi auto nie jedzie - zegarek od oleju już dawno mówi, że
jest ciepło - więc włączam ogrzewanie i toczę się dalej. Kilka szybkich łuków,
na koniec lewy zaciski i przez podbicie lecimy na wąskie spadanie - tutaj to już
w ogóle ten nasz opis jakiś bardzo zachowawczy, inna rzecz, że spadanie takie, że
włosy na głowie dęba... ale, że słyszę prawy 4 to jadę prawy 4 a nie 2. Na końcu
fajny prawy hak, chwilę potem lewy ciasny hak na główną, jakbym nie odjął gazu
to byłoby ślicznie na ręcznym , a tak prawie stanęliśmy. Ze 200 prostej i w lewo
na wąską dróżkę. Fajna partia. Droga niby skręca, a kierownica ciągle w miejscu,
bo można na wprost. Podjazd pod górę, przed szczytem opisane podbicie, które
zawias wybiera, a nagle szczyt wywala nam tył gdzieś w lewo i do góry, przy
lądowaniu tył przebija na prawo, aż się Aga przestraszyła, trzymam gaz, łapię tą
dupę i dopiero wtedy przez chwilę się przestraszam. Potem przez szczyt zgaszona
możehopa, mocne hamowanie i lewy ciasny. Dalej kawał oesu bez emocji. Po mocnym
hamowaniu prawy opór megawąski i całkiem miło przez lasek. Na spadaniu coś nam
się gubi opis, ale się ogarniamy, potem już bez emocji do mety. Na serwisie
chłopaki mówią, że mamy oba oesy wygrane i prawie pół minuty do przodu.
Z drugiej strony wiem, że auta chłopaków z klasy przy naszym to jakoś nie bardzo
dają radę. Lecimy na drugą pętlę. Pierwszy oes trochę szybciej, watersplash jak
w opisie spokojnie i bez najmniejszych nerw (a na filmach chłopaki znów latają
przez tą rzekę). Nawet jakiś lewy 4+ idę na krawędzi przyczepności. Od 8mego
kilometra ogrzewania na maksa. Kilka partii trochę odważniej. Na mecie 4 sekundy
lepiej, niewiele, ale jednak. Inna rzecz, że wreszcie jechało się całkiem miło i
subiektywnie szybko. Chłopaki ze swifta za nami są szybsi o 0,6 sekundy, a
driver mówi, że szli wszystko.
Jedziemy na Konieczkową. Tym razem puszczają nas na oes. Pierwszy ciaśniejszy
lewy już w poprzedniej pętli opisaliśmy, że jest strasznie zasyfiony i trzeba go
dziwnie cały czas wewnętrzną jechać. Chwilę potem mocne hamowanie i w prawo na
wąskie i taaaakie dziurawe.... droga chwilami zamienia się w jakieś resztki
asfaltu, całkiem jak u nas na Dolnym Śląsku. W mojej głowie zero rytmu i walka,
żeby to się wreszcie skończyło. Wychodzimy na taki szerszy kawałek i zaraz przez
trzy szczyty. Jakoś tak przy 50km/h na zapoznaniu były gładkie, a tu nagle dupa
fruwa (trzeba trochę ją zmiękczyć na Karkonoski). Pierwszy szczyt przestraszył
Agę, drugi mnie, ale na jakoś się wybroniłem, mocne hamowanie i za kolejnym prawy
4 i się udało. Potem byle do mety. Nie leży mi ten oes wcale. Zostaje Połomia.
Przed PKCem dojeżdzają chłopaki z klasy. Kuba ze Starletki posrany, bo się na os5
obrócili. Trochę go motywuję, żeby się nie dał, bo mają kilka sekund przewagi
nad Piotrkiem w Swifcie. Chyba się udaje, bo Kuba dziękuje za opeer i co
ważniejsze dojeżdża na metę. Piotrek za to nie (potem się dowiadujemy, że 3 km
przed metą rozrząd powiedział papa). My jedziemy swoje, hamujemy co nas
poniewierało, miejscami jest trochę szybciej, aż tu nagle nic nie słyszę. To
znaczy słyszę siebie, ale Agi ani trochę. Ona ani mnie, ani siebie nie słyszy
i dzięki temu wie, że coś jest nie tak. Zaczyna się drzeć, chwilami intercom
działa znów i wtedy mówię, żeby oszczędzała głos. Dobrze, że przynajmniej na tym
grubym spadaniu coś tam ledwie słychać. Sporo odpuszczam, bo wiem, że klasa
raczej wygrana, a za 3 tygodnie Karkonoski i nie chcę walnąć jadąc na pamięć.
Potem dość prosta partia więc krzyczę do Agi, żeby wypieła i wpieła wtyczkę,
potem, żeby włączyła i wyłączyła intercom. Nic to nie daje. Aga pomału traci
głos, aż nagle 2 km przed metą wszystko wraca do normy. Dochodzimy jeszcze
jakiegoś P106 - chłopaki pięknie nas puszczają i zaraz meta. Ufff... ciężko się
jechało.
Bałem się strasznie, ale jesteśmy. Klasa wygrana. W genaralce jakieś
straszne rzeczy, ale teraz muszę spuścić wpierdziel kierowcy i troszkę mu
agresji wpoić... i nie puszczać na urlop. W Jeleniej chciałbym coś powalczyć,
a nie tylko tak turystycznie...